Od lat gości na srebrnym ekranie, wcielając się w silne kobiece postaci w serialach „Na dobre i na złe” oraz „Przyjaciółki”. Nam Anita Sokołowska opowiada o tym, jak odkrywała w sobie kobiecość, dlaczego kocha się wspinać i jak ważne w jej życiu jest pomaganie innym.
Największą popularność dały pani role serialowe, ale przecież również w teatrze wykreowała pani wiele niezapomnianych postaci. Co zatem daje pani teatr, a z czego okrada kamera?
Myślę, że telewizja i teatr mają wspólny mianownik, bo jedno i drugie medium okrada nas, aktorów, z emocji i uczuć. Im jestem starsza, tym częściej zastanawiam się, czy rzeczywiście to wszystko jest warte takiego poświęcenia. Kocham jednak teatr za to, że pozwala mi wydobyć z siebie tak silne emocje, bo przed kamerą gram dużo skromniej. Cieszę się też, że mogę lawirować między tymi dwoma przestrzeniami, bo gdy za długo jestem w teatrze, to marzę, by pograć przed kamerą, a jeśli za dużo pracuję w serialu, to pragnę uciec do bardziej kreatywnej pracy w teatrze. Myślę, że one się mocno uzupełniają.
Łatwiej grać siebie czy całkowicie wykreować postać?
Najtrudniej jest grać takie postaci, które są do nas charakterologicznie podobne. Zdecydowanie przyjemniej jest wymyślać swojego bohatera i właśnie dlatego tak bardzo podoba mi się Zuza z „Przyjaciółek”. Wydawała mi się bardzo dziwna, myślałam nawet, że takich kobiet po prostu nie ma. Mogłam więc stworzyć ją w oderwaniu od siebie i swoich emocji, wymyśleć jej sposób mówienia, poruszania się. Takie wyzwania zawsze są dla mnie najciekawsze.
Czy uroda jest przepustką do lepszych ról, czy raczej przeszkodą na drodze do tych ciekawszych?
To trudny temat, bo kino polskie lubi jednak aktorki charakterystyczne, nie wierząc, że z ładnej buzi również można wyciągnąć coś interesującego. Znam jednak piękne aktorki, którym to się udało, więc pewnie zależy to od szczęścia, umiejętności znalezienia się we właściwym miejscu, właściwie odbytych rozmów, od osobowości, od tego, na ile uda nam się uporać z samymi sobą, ze swoimi kompleksami. Przez długi czas próbowałam udowadniać, że nie jestem tą osobą, za którą mnie biorą. Starałam się być chłopczycą, nosiłam potargane, krzywo obcięte włosy, chodziłam w za dużych rzeczach, próbowałam manifestować swoje wnętrze, udowadniać, że nie jestem taka jak moja powierzchowność.
Jak odkrywała pani w sobie kobiecość i czym ona właściwie jest?
Odkrywanie kobiecości przyszło z narodzinami syna. Wtedy kobieta przechodzi swoistą metamorfozę. Priorytety inaczej się ustawiają. Przestajemy skupiać się na sobie, inne sprawy stają się ważniejsze. I nie chodzi o zmiany w ciele. To wszystko dzieje się w naszej głowie. Nigdy nie podkreślałam swojej kobiecości strojem i to się nie zmieniło – po prostu nie lubię czuć się skrępowana na co dzień. Dlatego nie zobaczy mnie pani na szpilkach czy w obcisłej sukience, chodzę w spodniach, koszulach, T-shirtach, czasami w spódnicy. Wraz z narodzinami Antosia zyskałam jednak pewność siebie, wyzbyłam się kompleksów, przestałam podporządkowywać się opinii innych, nauczyłam się być sobą. Wiem, że mogę bardzo dobrze wyglądać, gdy ubierze mnie kostiumolog, znam swoje atuty i jeśli trzeba, umiem ich użyć. Na tym dla mnie właśnie polega kobiecość.
Kiedyś bardzo lubiła pani skakać ze spadochronem, wspinać się…
Tak naprawdę dopiero teraz mam na to czas. (śmiech) W październiku zaczęłam się regularnie wspinać. Wcześniej nie mogłam sobie na to pozwolić, bo przez dziewięć lat byłam na etacie w teatrze w Bydgoszczy i bardzo dużo czasu zabierały mi podróże. Teraz mam wreszcie więcej czasu dla siebie.
Dlaczego jednak wybiera pani sporty ekstremalne?
Bo nie lubię rutyny, a siłownia i aerobik narzuca pewną schematyczność. Tam nie ma miejsca na samodzielne myślenie, na kreatywność, wystarczy wykonywać polecenia trenera. Przez miesiąc próbowałam nawet tak ćwiczyć, ale nie mogłam się w tym odnaleźć. Wolę coś mniej odtwórczego, co uwalnia emocje, a nie tylko endorfiny, które wytwarzają się podczas uprawiania sportu.
Co zatem daje wspinaczka?
Tutaj chodzi nie tylko o wygenerowanie wysiłku, ale przede wszystkim o umiejętną współpracę ze swoim ciałem – tu każdy krok musi być przemyślany. Poza tym wspinaczka umożliwia pokonywanie własnych ograniczeń, a także uczy determinacji, tego że nigdy nie wolno odpuszczać, bo nawet jeśli jedna droga w dotarciu do celu się nie sprawdzi, trzeba wymyślić inny sposób, by zrealizować swój plan. Dzięki wspinaczce tak naprawdę hartuję swój umysł.
Obie pani bohaterki serialowe, Lena z „Na dobre i na złe” oraz Zuza z „Przyjaciółek” to silne kobiety, które zmagały się z chorobą nowotworową. A pani, w jaki sposób dba o zdrowie?
Pojawienie się w moim życiu Antosia uświadomiło mi, jak bardzo o siebie nie dbałam. Dopiero w czasie ciąży zaczęłam się regularnie badać i teraz staram się systematycznie być pod kontrolą lekarzy. Ale przyznam się, że generalnie nie jestem osobą, która bardzo zdrowo żyje. Mam jednak to szczęście, że życie nigdy na mnie nie wymusiło poważniejszych zmian, bo ani nie mam żadnych alergii pokarmowych, ani tak naprawdę nie muszę uważać na słodycze, bo organizm dość dobrze radzi sobie z cukrem (śmiech). Jestem jednak przekonana, że to, jak żyjemy, jest bardzo ważne. W niczym nie lubię jednak przesady, dlatego nie jem warzyw kupowanych tylko na ekotargach, nie rezygnuję całkowicie z mięsa, nie odmawiam sobie słodyczy. Zjedzony raz w tygodniu pączek sprawi nam większą radość niż ciągłe katowanie się dietami. Nie należy odmawiać sobie drobnych przyjemności, bo one sprawiają, że nasze życie jest po prostu fajne.
Skąd się wzięła u pani potrzeba pomagania innym?
Mój tata był wielkim społecznikiem. Niestety, już nie żyje, ale nawet jak teraz spotykam jego znajomych, to zawsze podkreślają, że miał otwarte serce dla innych i nigdy nikomu nie odmówił pomocy. Zresztą sama też kiedyś usłyszałam, że „Ty to jesteś właśnie taki tata, bo bez gadania pomożesz”. Mój dom rodzinny zawsze był ciepły i otwarty. Moja mama, najstarsza z siedmiorga rodzeństwa, pochodzi z małego miasteczka, jej tata szybko umarł, więc sama musiała zaopiekować się rodziną. Całe życie pracowała w służbie zdrowia. Od kiedy pamiętam, zawsze bezinteresownie pomagała różnym ludziom, nie tylko bliskim, ale też zupełnie obcym osobom. Pewnie więc mam to w genach (śmiech). Poza tym, może zabrzmi to banalnie, ale czuję się w obowiązku oddać energię, którą dostaję od innych ludzi. Na co dzień spotyka mnie wiele dowodów sympatii, czuję, że jestem lubiana. Wydaje mi się, że ludziom podoba się moja osobowość, to kim jestem i jak żyję. I okazują mi to w różny bardzo miły sposób. Dlatego, jeśli dzięki mojej rozpoznawalności mogłabym komuś pomóc, to bez zastanowienia to robię. To jest mój moralny obowiązek wobec ludzi i zwierząt. Czasem tylko zastanawiam się, czy dobrze, że wspieram wszystkich, którzy o to proszą, bo może lepiej byłoby się skupić na jakimś jednym konkretnym dziele. Jednak później myślę sobie, że to przecież nie chodzi o to, aby budować siebie w roli ambasadora jednej inicjatywy, ale pomóc jak największej liczbie ludzi, bo tych potrzeb jest naprawdę wiele.
Od kilku lat jest pani jednak ambasadorką ośrodka Otulinka pod auspicjami Fundacji Pomocy Dzieciom „Kolorowy Świat”, który opiekuje się wcześniakami i noworodkami. Dlaczego wybór padł właśnie na to miejsce?
Dość długo już współpracujemy, a zaczęło się od drobiazgu – zrobienia zdjęcia na Międzynarodowy Dzień Dziecięcego Porażenia Mózgowego. Potem zachęciłam do tego również moich rozpoznawalnych znajomych. Kiedy więc pojawiła się propozycja zostania ambasadorem Otulinki, zgodziłam się bez wahania. W dodatku bardzo bliska jest mi Łódź, a właśnie tam znajduje się ten ośrodek. Dużo czasu spędziłam w tym mieście. Teraz w Łodzi mieszka mój brat z rodziną, jego córeczka, ktora jest chora, otrzymuje ogromne wsparcie z różnych fundacji. Poza tym jestem pod wrażeniem tego, co robi fundacja, poznałam terapeutów, wspaniałe dzieci, ich rodziców. Zobaczyłam, jak bardzo potrzebna jest pomoc. Poczułam dobrą energię, jaką emanuje to miejsce. Dlatego postanowiłam w większym stopniu zaangażować się w działalność Otulinki.
W tegorocznym plebiscycie „Gwiazdy Dobroczynności” została pani nominowana w kategorii Zdrowie. Jak to jest znaleźć się w tak znamienitym gronie?
Oczywiście cieszę się, że jest taki plebiscyt, bo może aktywizować inne osoby do działania, ale nie koncentruję się na tym, by wygrać, bo nie to jest najważniejsze. Chodzi raczej o to, by pokazać znane osoby, które swoją postawą mogą dawać przykład innym ludziom. I właśnie to najbardziej podoba mi się w tej inicjatywie.
Odkrywanie kobiecości przyszło z narodzinami syna. Wtedy kobieta przechodzi swoistą metamorfozę. Priorytety inaczej się ustawiają. Przestajemy skupiać się na sobie, inne sprawy stają się ważniejsze.
Nie jestem w stanie zmienić świata, ale tu i teraz mogę oddać część swojej energii innym ludziom. Czasem przecież wystarczy uśmiechnąć się czy podać dłoń, by sprawić, by komuś żyło się lepiej.